Otaczająca
rzeczywistość nie pozwala mi na zapamiętanie się w wełnianym światku. Wciąż
jest mnóstwo zajęć: na rzecz pracy zawodowej, w domu, spędzam czas z rodziną
lub znajomymi - zapewne jak wszyscy... Nie mniej jednak lubię sprawić sobie
przyjemność wieczorem i godzinkę lub dwie (albo chociaż pół) poświęcić na moje
ulubione zaczytywanie się lub drutowanie różnych cudów.
Moja
przygoda z drutami i włóczką zaczęła się jakieś 15-20 lat temu i trwa tak z
różnym nasileniem do dziś. Zdarzało mi się poświęcać każdą wolną chwilę na
wykonanie kolejnych - choćby dwóch rządków - żebym jak najszybciej mogła nosić
swoje dzieło, ale bywało i tak, że sweter wykonany w połowie przeczekał 3 lata
w szafce na swój finisz.
Muszę
przyznać, że mam słabość do pięknych włóczek. Osobisty remanent włóczkowy to
jest chwila, kiedy ta okrutna prawda do mnie dociera …. I nawet nie chodzi o
to, żeby je wszystkie zaraz przerobić, tylko po prostu je mieć i się nimi
cieszyć, od czasu do czasu przejrzeć i wyobrażać sobie co takiego przytulnego
może z nich powstać. Oczywiście powoli przepoczwarzają się z motków w
powierzchnie dziergane – użytkowe, ale wciąż więcej kupuję niż jestem w stanie
przerobić. Po prostu zobaczę włóczkę i już niemal widzę ją na sobie albo wiem
komu w danym kolorze będzie ładnie (czyli potencjalny prezent), nie ważne czy
to miałby być szal, sweter albo bluzka.
Czy to aby normalne? Pewnie nie, ale
każdy przecież ma jakieś skrzywienie (J…).